Nie ma ratunku dla baniek mydlanych.
Gdyby założyć fora i fundacje, i zdobyć środki na wydłużanie ich żywotności, to choćby udało się stworzyć bańki krążące o kilka sekund, minut, godzin, a może miesięcy czy lat dłużej, baniek nic nie uratuje, krążą w przestrzeni skazane na wcześniejszą lub późniejszą Zagładę rzeczywistości.
W tej swojej kruchości całej, albo pękalności, bardziej adekwatnie byłoby powiedzieć, bańki zupełnie zapominają, że nie istnieją wiecznie.
I nikt z nas nie płacze, kiedy bańka pęka, bo tyle radości sprawia puszczenie choćby jednej, sam akt Tworzenia, nadawania jej formy i wielkości i obserwowania zmieniających się kolorów i ich podróży, że zupełnie zapominamy o tym, że smutne jest, kiedy bańka pęka.
Przydałoby się ten smutek wyłączyć z obiegu, przenieść go z baniek na zdolność do cieszenia się wszystkimi rzeczami ulotnymi, które przemijają. Sobą nawzajem i czasem, podróżą, każdą codziennością, czy zwykłą herbatą, która pachnie tylko, dopóki się jej nie wypije, a aromat zawdzięcza przecież chwilowo wrzącej wodzie.
Nie smucę się, kiedy pęka bańka, chociaż nic jej nie uratuje. Nie smucę się także, kiedy woda w garnku przestaje wrzeć, ani kiedy płatki opadają z kwiatów. Beznamiętnie wyrzucam je do kosza, wylewam wodę i żyję dalej, nic się nie dzieje przecież.
A jednak smucę się, kiedy tracę coś innego, chociaż sytuacja nie różni się niczym od pękającej bańki, czy wrzącej wody, a sama we własnej głowie ustalam kategorie ważności.
A jednak smucę się, kiedy tracę coś innego, chociaż sytuacja nie różni się niczym od pękającej bańki, czy wrzącej wody, a sama we własnej głowie ustalam kategorie ważności.
Bańka może być naprawdę ważna, a na jej pyknięcie przecież mogłabym reagować furią, czy wściekłością, zaprzeczeniem i żalem, albo niedowierzaniem, na przykład, że jak to się stało i jak ona mogła, tak pęknąć po prostu, bez żadnego słowa, odejść, bez pożegnania i emocji jakiejś. I nawet nie informowała mnie, że oto zmieniła plany i pragnie właśnie pęknąć, bladła tylko trochę z czasem, i może nawet na te moje skargi, owszem, ale nic poza tym i już nic jej nie usprawiedliwia w moim rozumieniu. Mogłabym cierpieć dniami i godzinami, że bańka pękła i odeszła, a zostaje tylko w pamięci mojej, a jej życia i tak nic nie wróci.
Różne rzeczy się dzieją, a jednak tak absurdalnie na to wszystko reagujemy. Tyle emocji, energii, tyle uczuć wkładamy w te nasze iluzje tworzenia czegoś, co de facto nie należy przecież do nas, a kiedy nadchodzi czas, odchodzą po cichu i wtedy, och, o ile prościej byłoby wtedy, gdyby wszystko traktować z zaangażowaniem równym smutkowi za bańką mydlaną czy wrzącą wodą i iść dalej.
Ale lubimy sobie podramatyzować, jakoś nikt nie myśli o emocjach w kontekście siły, ale czegoś „przy okazji”, właściwemu człowiekowi, chociaż bez specyficznych właściwości, ani bez konkretnego celu, może nawet bardziej w kontekście czegoś przeszkadzającego. Emocje są „po prostu, tak już jest, pogódź się z tym”. A gdyby tak ze smutku zrobić siłę i radość do kolejnej bańki, albo żeby jej pomachać?
Och, ileż by się zmieniło bez tego koła wyparcia i zaprzeczeń, i niedowierzania, i żalu, i obwiniania się, i poczucia winy, akceptowania faktów i stopniowego godzenia się z rzeczami, tylko wyjścia poza nie jakoś. Porzucenia Ego, kiedy nic nas nie rusza, jak wtedy, kiedy bańki puszczamy.
Ale na razie nie ma, nie ma ratunku dla baniek mydlanych.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
A Ty, co o tym wszystkim myślisz? :)