Wszystko dzisiaj jakoś inaczej pachnie.
Ani nie tak, jakby się miało na coś zbierać, ale i nie tak, jakby już było po wszystkim. Pachnie inaczej. Spalona zupa pachnie inaczej, niż świeża, stare ma swój zapach i nowe ma swój zapach. A dzisiaj jest nowy zapach ciągle starych rzeczy, albo może stary zapach rzeczy nowych – i wzbudza to we mnie poczucie wielkiej sensacji, czegoś zupełnie nieprawdopodobnego.
Kiedy młoda dziewczyna pachnie babcią, to jest to dziwne. Równie dziwne wydaje mi się, kiedy babcia stroi się jak modnisia i wygląda też inaczej.
Niby wszystko ma swój czas i swoje miejsce, i cechy właściwe sobie w odpowiednim czasie, a teraz jakoś tak wszystko się zazębiło i ponakładało na siebie. Jakby nie było słowa Tak i Nie, ale jakieś takie Tie, albo Nak.
Biel i czerń zlała mi się w jedno, a zawsze wszystko wydawało się takie zerojedynkowe, że nie pozostawiało żadnych wątpliwości, że czarny charakter to czarny charakter, a biały człowiek, to dobry człowiek. A tu nagle przychodzi dzień, kiedy Światu się wydaje, że pożartować sobie ze mną może, kiedy ja się poczuwam do poważnej roli życia w Świecie, i w dobrych ludziach umieszcza trochę złego i trochę dobrego, po połowie. I już nikogo w niczym rozpoznać nie można, zaszufladkować wedle koncepcji dowolnej kategorii – okularników, dentystów, marzycieli i biurokratów. Wszystko się takie obiektywne staje i nie moje zupełnie, jakbym ja sama zniknęła wraz z moją zdolnością oceny.
Jakbym nie mogła palcem wskazać i naznaczyć, jak Rafiki w Królu Lwa Simbę, że tak, Ciebie oto oceniam i wiem, że jesteś taki a owaki, tylko taka pustota jest w środku, jakby mi ktoś narzędzie oceny odebrał. Podnoszę rękę i palec się nie podnosi, i próbuję wskazać, a nie mogę.
I sama się nie mogę pogodzić do końca z tym, czy to obojętność, czy efekt wyboru rezygnowania z oceny. To pierwsze mnie przeraża, nie chciałabym być przecież obojętna. Obojętny to ani w tę, ani wewtę, nie robi mu różnicy, czy tak, czy owak, a mi owszem, mi robi, robi wielką różnicę, że deszcz pachnie ogniskiem, jak nie bywało dotychczas. A może to przestrach jakiś przed zmianą, która w rozwoju następuje, kryzys ją poprzedza i trzeba trochę popanikować i obniżyć standard, żeby ostro piąć się w górę?
Nieważne już co robisz, tylko jest po prostu nijak, tylko „nijak” skierowuje myślenie na „źle”, a mi nie jest ani źle, ani dobrze, właściwie jest mi tak, że nie wiem jak mi jest i nie ma znaczenia myślenie o tym. I nie wiem, czy to deprecha, czy już jakieś Oświecenie, do którego nie jestem pewnie nawet w ćwierci drogi pierwszego Kamienia Milowego. Depresji tu nie ma właściwie, obojętności też raczej nie, a jakiś taki stan spokoju, akceptacji, że nie ma znaczenia i nie warto się rozwodzić – i nawet „nie warto” ma zapach „warto się nie rozwodzić”, a rozwodników i tak mnoży się na potęgę i znów system oceny nawala, krzycząc na alarm, że jednak nie ma co wychodzić nigdy, kiedykolwiek, albo zawsze za mąż.
A te wszystkie ogólniki o kant dupy potłuc, jak szklankę pospolitej wody.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
A Ty, co o tym wszystkim myślisz? :)