Gdy rzecz dotyczy śmierci, to można głośno miauczeć albo udawać, że się nigdy nie miauczało. Wszystkie chwyty dozwolone.
Nie, żeby była jakaś zasada stopniowalności umierania, ale
wydaje mi się, że kiedy ktoś odchodzi najbardziej „po ludzku”, to robi to
powoli, niezauważenie, ledwie dostrzegalnie gołym okiem. Masz wrażenie, że coś
się zmienia, ale nie jesteś pewien, co dokładnie, jak dokładnie, w którym
miejscu. Jesteś skonsternowany, bo przecież ktoś był i już go nie ma, tak
twierdzą, ale przecież przez ostatnie lata niespecjalnie intensywnie był w
Twoim życiu. Na przykład wyjechał za granicę. Albo mieszkał w innym mieście.
Pewnie, że odwiedzałeś, pewnie, że wymieniałeś wiadomości, telefony,
świętowaliście rocznice. Ale dzięki temu braku regularności, rutyny, trochę jakby
fizycznie go na co dzień nie było. Więc wiesz, że coś się skończyło, ale tak
trochę to nie dociera. I tak, jest Ci przykro, ale czy na pewno czujesz, skoro
tak nie do końca w to wierzysz? Dalej go nie ma tu obok tak, jak nie było w
ostatnich tygodniach. Możesz zawsze zadzwonić, tylko po prostu ktoś nie
odbierze. I to jest ta różnica, którą zauważysz w tej nieobecności, w braku
nieregularnych, drobnych chwil.
Najgorzej, gdy odchodzi ktoś, kto był na co dzień. Kto
mieszkał razem z nami. Kto był bardzo intensywnie i nagle go nie ma. Wtedy ten
brak jest tak wyraźny, że przyćmiewa. Że nie wiadomo, co ze sobą zrobić, że się
ma wrażenie, że człowiek oszalał. Że jak to nie będzie tych brudnych skarpet na
podłodze ani tych plam po kawie. Ani dziecięcych rysunków na ścianie, że znowu
ze szmatą trzeba przejechać. Gdzie one, do cholery, się teraz podzieją, te
plamy, śmierdzące skarpety, malowidła naścienne, seria brudnych naczyń w zlewie?!
Gdzie ten pocałunek na dzień dobry i przed wyjściem z domu. Gdzie schować
kanapkę do plecaka, czy jak upomnieć o niewytarcie blatu po sobie, gdy nie ma
kogo.
Kot w pustym mieszkaniu miauczy głośniej, niż ten na
wolności. Śmierć zawsze przychodzi nagle, ale dla niektórych ciszej.
Dlatego, niezależnie od tego, którym kotem jesteś,
chciałabym, byś nie czuł się zmuszony, by śmierć – i to wcale niekoniecznie
tylko tę fizyczną – ale w ogóle, gdy z Twojego życia znika ktoś ważny – ją przeżywać
w określony sposób. Byś nie czuł się zmuszony, by cokolwiek czuć, jeśli
dyscojacja i nieprzeżywanie przyszły do Ciebie naturalnie jako mechanizm
obronny. Nie czuj się źle, że nie chcesz czuć, albo że nie czujesz, albo że
jesteś nieprzekonany, nie do końca pewny, co czujesz. Nie czuj się źle, że się
izolujesz i że nic nie chcesz czuć i że nie czujesz. Albo że właśnie chcesz
czuć, ale nie możesz. Albo własnie odwrotnie: że czujesz zbyt dużo, że chcesz
nie czuć i że nie potrafisz.
Dotykamy się i obejmujemy w życiu, pozostawiając nie tylko
skrawki wspomnień i okruchów przyjemności i doświadczeń w drugiej istocie, ale
wymieniając energie i kawałki siebie, swoich światów nawzajem. Nasze rozmowy,
zapachy włosów widok uśmiechu pozostaje w nas na zawsze, ale przede wszystkim
perspektywa na świat. Nawet kiedy pamięć szwankuje, przytulenie czy kłótnię
pamięta też ciało.
Wiedz, że umieranie to nie tylko fizyczna nieobecność osoby
i sama osoba. To także to, że pewne rzeczy już się nie wydarzą. Utracone
nadzieje, marzenia, plany. „Mieliśmy jechać na wakacje”, „założyć rodzinę”, „mamy
kredyt”, „zostały obroża, miski i zabawki po psie”, „kupiliśmy już kołyskę”.
Jeśli ma to nas rozwalić od środka, to niech to się dzieje.
Jeśli chcemy to przetrawic kiedyś - albo nie przetrawiać wcale, to też jest ok.
Chcę tylko, byś wiedział, że utrata czegoś, co fizycznie
miało być, czy też było, nie oznacza, że to się definitywnie skończyło na tym,
który odszedł. Energia, doświadczenia tej osoby wciąż jest i żyje w nas samych,
wokół nas, w sposobie, w jaki postrzegamy świat i zauważamy rosnące kwiaty,
nieużyte kredki, sposób lotu pszczół, o których opowiadał dziadek albo jakie
ptaki słyszymy wyraźniej. Obecność osób, które choćby ulotnie pojawiły się w
Twoim życiu pozostaje i jest kluczowa – i że niektórzy tak naprawdę nigdy nie
odchodzą, bo ich systemem parzymy kawę, a prasę przeglądamy z lupą przyłożoną
dokładnie tak, jak przykładał. Wtedy to było bardzo użyteczne. Dziś będzie dokuczliwe, jeśli zauważone. Nosimy kawałki zachowań, obserwacji,
spostrzeżeń, emocji tych, którzy odeszli, w sobie. Niekiedy zupełnie nieświadomie, mając
wrażenie, że robimy tak od zawsze, ale to ich obecność była i jest kluczowa w
tym, kim i jacy jesteśmy dziś. Dla siebie i dla innych.
Zatem jeśli potrzebujesz płakac, to płacz. Wzruszać się? To
się wzruszaj. Złościć się i obrażać na cały świat, proszę uprzejmie. Ale nie
miej do siebie żalu kompletnie o nic. Nie obwiniaj się, że mogłeś spędzić
więcej czasu, powiedzieć coś inaczej, zrobić coś inaczej. Posiedź sobie tylko w
tym, co w Tobie jest i popatrz na to na tyle spokojnie, na ile możesz. Pozwól
sobie czuć. Przeżywać. A jeśli nie chcesz, to wcale nie musisz. To, że inni płaczą,
nie znaczy, że od Ciebie się tego wymaga i że i Ty powinieneś. Czy że musisz
czuć żal. Nie musisz. Możesz po prostu w tym być, dokładnie tak, jak tego na
ten moment potrzeba. Po Twojemu.
Pomyśl, co było i jest. Ile rzeczy się udało. I że dobrze jest, że
potrafi się pewne rzeczy puszczać w niepamięć. Albo puścić wolno, by pobiegły przed
siebie. Tak daleko, że już się ich nie widzi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
A Ty, co o tym wszystkim myślisz? :)